Muzyka ważna: Nie do naśladowania - The Doors (Expanded Edition) Part I

 



Kiedy w 1982 roku nacisnąłem przycisk "play" w walkmanie na korytarzu liceum, nie zdawałem sobie sprawy z wagi tego momentu. 

W walkmanie znajdowała się 90-cio minutowa kaseta zawierająca nagrania z dwu płyt - "The Doors" oraz "Strange Days", a ja nie przeczuwałem, że rozpoczyna się dla mnie wieloletnia muzyczna podróż trwająca do dziś.



Pamiętam, że te dwie płyty musiały mi wystarczyć na długo z prozaicznego powodu -nie potrafiłem bowiem, mimo usilnych starań zdobyć pozostałych pozycji dyskografii.

Nie jestem w stanie zliczyć ile razy sięgnąłem po te albumy. Słowo "kilkaset" wydaje się być właściwą odpowiedzią. Mimo poszerzania się możliwości zdobywania dostępu do coraz to większej ilości muzyki, The Doors cały czas pozostawało w kręgu moich zainteresowań.

Materiał zarejestrowany na tych dwu płytach to dzieła milowe. Bez wyjątku. I nie myślę tu tylko o sztandarowych i najbardziej znanych utworach jak "Break on Though (To The Other Side)", "Twentieth Century Fox",  "Light My Fire" czy "The End" z pierwszej płyty, czy też "Strange Days", "Love Me Two Times", Moonlight Drive" czy "When The Music's Over" z drugiej. Myślę także o mniej "wyeksponowanych" utworach jak mroczny i depresyjny "End Od The Night" czy nasycony specyficzną atmosferą rezygnacji "I Can't See Your Face on My Mind". 

Nawet fragmentaryczna znajomość dyskografii The Doors, pokazuje coś, co nazywam"spójnościa brzmieniową"

Ta grupa już w momencie powstania nie brzmiała jak z zespół z 1967 - roku odkryć i eksperymentów brzmieniowych, gwałtownego wzrostu udziału w materiale muzycznym tworzonych w studiu efektów dźwiękowych, wprowadzanych do brzmienia nagrywanych płyt.

Przeciwnie, The Doors brzmiało w pewien sposób "archaicznie". Mam wrażenie, że muzycy starali się dopracowywać swoją koncepcję brzmieniową bez korzystania z najnowszych narzędzi studyjnych.

I ten zamysł zaowocował stworzeniem jednego z najbardziej intrygujących i  rozpoznawalnych brzmień rocka.

Dla mnie wizytówką brzmienia The Doors są instrumenty  klawiszowe Raya Manzarka. To one tworzyły podstawę  sygnatury dżwiękowej grupy, budując jej rozpoznawalność. Moim zdaniem, niebagatelne znaczenie w tym względzie miał fakt, iż The Doors obywali się bez basisty, a ten element brzmienia był kreowany właśnie przez Raya Manzarka (lewą ręką grał on na Fender Rhodes Piano Bass). W tym przypadku jestem zdania, że kwestie techniczno/wykonawcze odcisnęły swój ślad na muzyce.

Jednak, choć fascynująca, podstawa stanowiła tylko część budowy krajobrazu dźwiękowego grupy. Pozostałe jego elementy to gitara Robbiego Kriegera, perkusja Johna Densmore'a i wokal Jima Morrisona. Co ciekawe, nie byli to muzycy stricte rockowi. Krieger specjalizował się we flamenco, a Densmore był postrzegany jako perkusista jazzowy. Dla Morrisona The Doors było pierwszym doświadczeniem muzycznym.

Być może te czynniki doprowadziły do zbudowania tak niepowtarzalnego brzmienia tego zespołu. Było ono spójne, miało niewątpliwie coś, co dzisiaj określa się słowem "flow", a wszystkie jego składniki nawzajem się uzupełniały, tworząc razem niepowtarzalną jakość.

Nie oceniam jednak wszystkich płyt The Doors równie wysoko. Dla mnie najciekawszymi ich wydawnictwami - prócz wspomnianych dwu pierwszych - są 

1. "Morrison Hotel"





Ten wydany w 1970 album, robi wrażenie swoistego powrotu do korzeni brzmieniowych. Już rozpoczynający płytę "Roadhouse Blues" znamionuje siłę i energię brzmienia, wrażenie to podkreśla pełen wyczuwalnego, podskórnego napięcia "Peace Frog". Wśród pozostałych nagrań widać silne wpływy bluesa - " The Spy",  "Maggie M'Gill",  wariację "brzmienia kalifornijskiego" - "Queen od The Highway" czy nawet nawiązanie go muzyki Wschodu - "Indian Summer".

2. "L.A. Woman"


Ostatnia, wydana w 1970, płyta studyjna jest dla mnie świadectwem jeszcze głębszego zanurzania się muzyki The Doors w świat bluesa - "Cars Hiss By My Window", boogie - "Been Down Do Long", "Crawling King Snake", "Texas Radio And The Big Beat". 
Jest i kolejna wycieczka w obszary kojarzące się brzmieniem charakterystycznym dla dla kalifornijskich lat 60-tych - "Hyacinth House".
Jednak The Doors udowadniają że pozostają jednak zespołem na wskroś rockowym. Brawurowo zagrana "L.A. Woman" ani też 
"L'America" nie pozostawiają w tym względzie miejsca na wątpliwości.
Bez wątpienia symbolem tej płyty jest jednak kończący ją "Riders Of The Storm".
O tym utworze napisano już miliony słów, trudno więc być oryginalnym. Dla mnie stanowi on zestawienie wszystkich tych cech, które uczyniły The Doors wielkimi po wsze czasy.
Sama konstrukcja utworu została oparta  na hipnotycznym brzmieniu perkusji, pulsacji basu (co ciekawe, w tym utworze zagrał basista Jerry Scheff), niesamowitym, improwizującym udziale Raya Manzarka na fortepianie Rhodesa i wreszcie na spiewie Jim Morrisona.  Jest on absolutnie wspaniały. W jego głosie jest po prostu wszystko. Morrison śpiewa głosem człowieka dojrzałego, zmęczonego tym co przeżył i co jest już za zanim.
Całości dopełniają znakomicie zaimplementowane odgłosy burzy i padającego deszczu, nadające temu nagraniu niepowtarzalnej atmosfery.

3. "Absolutely Live"



Naturalną konsekwencją wydarzeń (rozumianych w tym miejscu  raczej jako konsekwencja planów wytwórni płytowej) było wydanie albumu koncertowego. Realizacją tego zamiaru okazał się wydany w 1970 podwójny album "Absolutely Live"

I tu krótka dygresja związana z tą płytą ...

Pamiętam, że kiedy podczas obozu młodzieżowego na Węgrzech tamtejsi znajomi umożliwili mu nagranie tego podwójnego albumu, byłem najszczęśliwszym z ludzi. Kupiona za ostatnie pieniądze 90-cio minutowa kaseta była najcenniejszym skarbem.

Kiedy wróciłem do Polski, pożyczyłem ją koledze celem "przegrania" materiału na drugą kasetę.

Jakież było moje zdziwienie, gdy zwrócona mi kaseta grała ... jakoś inaczej🙂

Drobiazgowe śledztwo🙂 wykazało iż kolega, niezadowolony z brzmienia skopiowanego materiału postanowił dokonać zamiany taśm w obudowach😳 Do mojego oryginalnego pudełka włożył skopiowaną przez siebie taśmę🤣

Dziś nie pamiętam nawet czy byłem bardziej wściekły na niego, czy dumny z siebie, jako rozpoznającego różnicę🤣🤣🤣🤣

Ależ to były czasy ... 

"Absolutely Live" zachwycił mnie - jako jedyny materiał koncertowy, nie miał wówczas żadnej konkurencji. Nie był to jednak zapis któregoś z koncertów - na ten album złożyły się nagrania z wielu lokalizacji. Mam wrażenie, że sposób skompilowania nagrań miał wpływ na ostateczny kształt, to wydawnictwo nie do końca - w mojej opinii - budowało całościowy obrazu sceniczny zespołu. Trzeba jednak dodać, że na takie postrzeganie tego albumu, wpłynęły dopiero późniejsze wydawnictwa zespołu, zawierające pełne  wersje jego występów.

Pozostałe albumy wydane w okresie działania zespołu - "Waiting for The Sun"


 i "Soft Parade" 


traktuję jako mniej udane. W pierwszym z wymienionych nie podoba mi się utrata potęgi brzmienia grupy, jest ono wyraźnie odchudzone i brak mu całościowej inwencji obecnej na poprzednich albumach. W drugim przypadku inwencji było chyba aż za dużo. Orkiestracje (i charakterystyczne dla nich rozwiązania aranżacyjne) nie były szczęśliwie użytym elementem - po prostu były na siłę doklejone do wypracowanego brzmienia i ich dodanie stworzyło hybrydę o - jak dla mnie - nieakceptowanych cechach. Choć niektóre pojedyncze zawarte na nich nagrania brzmią interesująco, to nie tworzą - jak dla mnie -  dobrego albumu w sensie zestawienia.

Wiele opracowań poświęconych The Doors skupia się na sylwetce Jima Morrisona. Bez wątpienia stał się "legendą w legendzie", jego wpływ na postrzeganie zespołu, na - jakbyśmy to dziś powiedzieli - "publicity" był przeogromny. Z pewnością Jim Morrison był członkiem zespołu przyciągającym publiczność żądną wrażeń i liczącą na emanację emocji Jima. A on sam ... mam wrażenie  spełniał to zapotrzebowanie płacąc za to wysoką cenę.

Wierny swej - wyrażonej już - zasadzie nie wchodzę w kwestie bogatego życia Morrisona, szeroko opisywanego przez jego biografów. Związki, wybryki, uzależnienia stanowiły część jego osoby. Niestety, uzależnienia miały też wpływ na muzykę - będzie jeszcze o tym mowa.

Wiem jednak tyle, co pokazuje mi zapis działań całego zespołu zawarty na płytach studyjnych i koncertowych. 

Krótki okres działania zespołu zaowocował jedynie sześcioma płytami studyjnymi. Ale - pomijając wskazane zastrzeżenia - zawierają one muzykę brzmiąca świeżo i intrygująco po niemal 60-ciu latach 

Pisząc tego posta z przyjemnością powróciłem do muzyki zawartej na płytach z lat 1967-1970. Mogę napisać tylko jedno - ta muzyka po prostu z łatwością broni się przed nieuchronnym upływem czasu.

Późniejsze lata przyniosły kolejne albumy - zawierające tak materiał studyjny jak i koncertowy.

W 1983 ukazał się "Alive She Cried" 


zawierający prócz koncertowych wersji  utworów studyjnych  także dwa covery - brawurowe wykonania utworu "Gloria" z repertuaru Van Morrisona i "Little Red Rooster" Williego Dixona.

W pewien sposób dopełniał on wizerunek sceniczny zespołu. Mimo, iż ukazał się po 13 latach od faktycznego zakończenia przez niego działalności w pierwotnym składzie, można go uznać za dopełnienie oficjalnej dyskografii.

Jednak dopiero początek XXI wieku przyniósł prawdziwą porcję muzyki The Doors.

Cdn ...

Komentarze

Popularne posty